Na rozdarcie.

Na rozdarcie.
Nikt się nie dowie jak deprymujesz
aż się wyklujesz.

Jeśli ktoś pomyślał, że porwałem sobie gacie szlifując jakiś zakręt na bieszczadzkim asfalcie, srogo się mylił. Wystarczyło zwrócić uwagę na perfidnie użyty przeze mnie czasownik „wykluwać”, aby zbilżyć się do sedna wyraźnie. Jeżeli jednak czytelnik doszedł do wniosku, że zastosowałem go tylko po to, aby się rymowało, zasługuje jedynie na to aby natychmiast przepalił mu się bezpiecznik w komputerze. Albo dysk twardy zatarł. Nie życzę nikomu źle, ale są granice!

Rozdarcie owo dość dobrze obrazuje dylemat, przed którym kucnąłem gdzieś w bieszczadzkiej głuszy, schodząc z roweru, bo już dłużej się nie dało wytrzymać. Otóż czy użyć decathlonowego kuponu rabatowego na 20 zł, czy może elegancko wymiętej dziesięciozłotówki? No cóż, jako że poniekąd znam czytelników tego bloga, to mam świadomość, że ciekawość czym potraktowałem moją wycieniowaną pupę, pozbawiała ich w tym momencie zdolności do głębszej refleksji. Niestety będą musieli jeszcze chwilę pozostać w nieświadomości, a ja tymczasem postaram się wydalić z siebie sedno.

Nie raz, nie dwa zastanawiałem się czym różni się kolarstwo górskie od kolarstwa szosowego. Jak ze wszystkim w tym życiu, aby się czegoś dowiedzieć, o czymś przekonać, trzeba tego po prostu spróbować. Opowieści, lektura czy inne formy przyswajania sobie doświadczeń innych ludzi to za mało. Trzeba samemu i tyle. Ostatnimi czasy dość dużo spędzałem czasu na rowerze szosowym. Miałem nawet okazję wystartować w wyścigu będącym namiastką prawdziwego ścigania w szosowym peletonie. Przeżycia były ciekawe, wysiłek znaczny, satysfakcja bardzo duża. Ale to, co najważniejsze stoi niejako obok samej rywalizacji.
Prawdziwa jazda rowerem szosowym wymaga socjalizacji. Wymaga bycia z innymi, wymaga współdziałania i wzajemnego zrozumienia ale także sprytu, cwaniactwa i wykorzystywania cudzych słabości (wymaga zapewne jeszcze i znajomości psychologii ale tego jeszcze nie doświadczyłem). Jest to sport zespołowy. Kolarz MTB startujący w XC lub trudniejszych maratonach, jest zdecydowanie bardziej zależny od siebie samego, od swojego wytrenowania i wydolności, techniki i odwagi. Mniej jednak od innych. Właściwe trenowanie jazdy szosowej wymaga więc częstych jazd w grupie. I tutaj  pojawia się istota dylematu. Kolarz szosowy narażony jest na ciągłe porównywanie się. A ambitny kolarz zmuszony jest siłą rzeczy do utrzymywania się w ryzach związanych z treningiem, dietą oraz najogólniej mówiąc sportowym trybem życia. Nie wspominam o stylówie, bo to jest jasne. (Można sobie trzepać w lesie, gdy nikt cię nie widzi ale na szosie, wśród innych trzeba trzymać fason.) A co ma zrobić ambitny kolarz po czterdziestce, który jeździ raptem od czterech lat więc nie mający wypracowanej w młodości wydolności, który patrząc na swoje zdjęcia zastanawia się czy ogolić się na łyso, czy może raczej wzorem stryja (starego kawalera) zaaplikować sobie zabieg przeszczepiania włosów z łydy na głowę, zaklinając w ten sposób upływający czas? Że nie wspomnę o pracy, pieniądzach i rodzinie.

Takie oto myśli spłynęły na mnie, gdy kucając w bieszczadzkich chaszczach współodczuwałem ze zmierzającą ku swojemu przeznaczeniu między moimi nogami gąsienicą, której motylem zostać nie było pisane.

3 thoughts on “Na rozdarcie.

  1. z wielka przyjemnoscia odnotowuje twoja ponowna aktywnosc na blogu, bo juz myslalam, ze juz nie blogujesz tylko szosujesz! 🙂

  2. No, wpis w stylu Puchatego – chciałem napisać „pyszny”, ale akurat to określenie chyba nie byłoby trafione… „Wreszcie” – westchnęły tłumy spragnione jedynej w swoim rodzaju puchatej frazy.

    No i z czym miałeś bliższy kontakt? Rabacikiem, czy dyszką?

  3. Dzięki za miłe słowa!
    Irek, wiesz, że odpowiadając na to pytanie musiałbym ujawnić całemu światu najmroczniejsze zakamarki mojej duszy?

Dodaj komentarz