Dzień drugi – Mount Ventoux

Dzień drugi zacząć muszę od końcówki dnia poprzedniego, ponieważ miała ona istotny wpływ na przebieg zdarzeń, zarówno pod względem sportowym jak i towarzyskim.

Po zakończeniu podjazdu i ogarnięciu tematów okołorowerowych przyszedł czas na wypłatę nagrody. Nie będę pisał nawet w jakiej była ona formie, ponieważ każdy normalny kolarz to wie. Pisanie o tym byłoby więc zbędnym klepaniem w klawiaturę. Czymś na kształt szukania długich słów i szerokich opisów, podczas pisania pracy magisterskiej, gdzie, jak wiadomo, sprawdza się co  pół godziny w statystykach tekstu ilość zdań, słów i znaków, że o ilości stron i szerokich interliniach nie wspomnę. Nagrodę oczywiście przywieźliśmy ze sobą, przemycając puszki w bagażniku. Obejrzeliśmy sobie na youtubie film o silnej woli, śmiejąc się do rozpuku. Mieliśmy prawo czuć się lepszymi, ponieważ lodówka wciąż była pełna, co było niezbitym dowodem na to, że nasza wola jest zdecydowanie silniejsza niż wola bohatera filmu. Następnie obejrzeliśmy ostatni etap TdF, po którym poszliśmy na kolację. Kolacja była bardzo smaczna. Kucharz się sprawił znakomicie, więc w nagrodę wypłaciliśmy sobie co nieco. Gdy wróciliśmy do domu sprawdziliśmy natychmiast, czy lodówka dobrze chłodzi. Lodówka spisała się znakomicie, więc wiadomo. Gdy tak siedzieliśmy sobie z Wojtkiem, porozmawialiśmy jak starzy Polacy o tym i owym. Wraz z upływem czasu i upływem wiadomo, zaczęliśmy się dowiadywać o sobie coraz więcej. Okazało się, że mamy wspólne zainteresowania – to bardzo sprzyjająca okoliczność dla rodzącej się przyjaźni. Wojtek, podobnie jak i ja, interesuje się kolarstwem. Oraz zupełnie tak jak ja, ma bardzo silną wolę. Ja zaś zdradziłem, że na bierzmowaniu wybrałem sobie za patrona Św. Wojciecha. Te fakty oczywiście stały się doskonałym powodem, do… wiadomo. Zupełnie niespodziewanie zrobiła się pierwsza w nocy więc poszliśmy spać, bo rano przecież trzeba wcześnie wstać i warto by było być w formie przed Mount Ventoux. Lodówka wciąż jeszcze nie była pusta, co oczywiście było dowodem na naszą silną wolę. Nieważne, że dowiedzieliśmy się o tym dopiero w dniu wyjazdu,  w którym się okazało, że cała zgrzewka schowała się w jakiejś zamykanej szufladzie.

Przed samym zaśnięciem pomyślałem jeszcze o moich najbliższych. Szkoda, że nie ma tu ze mną moich dzieci, żony, kamerki Faścika…

Następny dzień zaczął się zupełnie niepodziewanie. Wiadomo! Zjedliśmy więc jakąś jajecznicę na boczku, zapakowaliśmy rowery i pojechaliśmy na Mt Ventoux. Do wyboru mieliśmy w zasadzie dwie trasy. Jedna, autostradami, na jakieś 3 godziny, druga drogami bardziej lokalnymi na niecałe 4. Postanowiliśmy jechać tą drugą, przynajmniej coś zobaczymy poza ścianami wiatro i dzwiękochronów. .Jak się okazało, przez bite 5 godzin musieliśmy ćwiczyć mięśnie rąk, tyle było zakrętów. Nie wyobrażam sobie co zrobiłby tam taki kierowca Syreny, że o Starze nie wspomnę. Nawigacja wyestymowała 4 godzinny czas podróży uważając, że tam gdzie nie ma ograniczeń, jedzie się około 90 km/h nie biorąc pod uwagę, że da się tam jechać co najwyżej 25 km/h.  Jednocześnie przypominam o traktowaniu przecinków jako zwrotów „widoki zapierały dech w piersiach”. Nie mam z tego fragmentu zdjęć, ponieważ ja zajęty byłem kręceniem kierownicą i dochodzeniem do siebie, a Wojtek trzymaniem się obiema rękoma uchwytów oraz sprawdzaniem czy dobrze jedziemy. Dojechać mieliśmy do miejscowości Bedoin, z której w zasadzie zaczyna się podjazd i przez którą przejeżdżają zwykle kolarze, jadąc na Mt Ventoux.

Im dalej na południe tym upał był większy. Gdy osiągnął on na zewnątrz 33 stopnie, popsuła się nam klima w aucie. Właściwie to się nie popsuła, tylko po prostu przestała chłodzić. Samochód Wojtka projektowany był w Skandynawii. Szwedzi widocznie stwierdzili, że jazda autem w temperaturach powyżej 30 stopni jest niebezpieczna i niezdrowa (bo asfalt miękki, bo słońce oślepia, bo potencjalni piesi w takich temperaturach są mniej przewidywalni), więc aby zapobiec takiej jeździe, zaprojektowali układ wyłączający klimę gdy temperatura jest za wysoka. Nas to jednak nie zatrzymało, ponieważ nie po to zrobiliśmy 2000 km przedwczoraj oraz 200 dzisiaj, aby zrezygnować z powodu takiego drobiazgu. Niestety nie mam zdjęć obrazujących jak nam było z niedziałającą klimą, ponieważ układy scalone w telefonach się poprzegrzewały.

Do Bedoin dojechaliśmy, o ile dobrze pamiętam, około 15 tej. Zabraliśmy się w te pędy do wypakowywania i przysposobiania zasobów.

Ja smarujący łańcuch:

Obrazek

A to zdjęcie obrazuje ile satysfakcji może dać młodemu mężczyźnie zmiana gaci w środku miasta tak, aby nikt nie zobaczył dupy:Obrazek

Kilka słów o górce, na którą się wybraliśmy:
Długość podjazdu: 21.4 km   *   Meta: 1912 mnpm   *   Start: 283 mnpm   *   Przewyższenie: 1639 m

Mont_Ventoux-Bédoin_profile

Jak widać na profilu początek jest łagodny.

Tutaj filmik, na którym znajdujemy się właśnie w tym niebieskim, początkowym obszarze.

A tu zdjęcia, jak wygląda ta monumentalna góra z perspektywy początku podjazdu:

image(3)

image(7)

A to zdjęcia, jak wyglądam ja, zanim przestanę wyglądać:

image(4)

image(6)

Od siódmego kilometra robi się bardziej stromo oraz wjeżdża się do lasu. Podczas pogody takiej, jaka była tego dnia, w lesie tym jest niesamowicie gorąco. Ponad 30 stopni, brak wiatru oraz niska prędkość sprawiały, że pot spływał ze mnie zostawiając na asfalcie mokre plamy. Przy sobie miałem dwa bidony, jeden półlitrowy a drugi 0,75 ml. Już po 20 minutach wiedziałem, że mi nie wystarczą. Jechało się bardzo ciężko. Zmęczenie jazdą i pozostałości kaca również miały pewnie na to wpływ. Jadąc przez ten las, przez właściwie cały czas walczyłem ze sobą aby sobie odpuścić, zejść z roweru i zaszyć się w trawie udając cykadę, wśród milionów innych cykad. Machałbym rękami robiąc cyt, cyt, cyt i nikt by się nie zorientował, że jestem kolarzem i nie zobaczył mojej porażki.

Jakoś jednak udało mi się wyjechać z tego lasu. Od razu zrobiło się trochę łatwiej. Wiatr zaczął chłodzić. Martwiłem się jednak ubywającą w zastraszającym tempie wodą. Nie było szans aby mi wystarczyło. Na tym zdjęciu właśnie się tym martwię:

DSC_0445

Na szczęście, mimo że się martwiłem, wciąż jechałem. Gdybym nie jechał to bym nie dojechał do miejsca, w którym przy jednym z zakrętów, w skalnej niszy, stała ławeczka a przy ławeczce stał kolarz. Stał i popijał sobie wodę z bidonu, który uzupełnił z kranika. A kranik wyrastał ze skały, tryskając sobie zimną wodą. Tryskał niosąc życie. Taki to fajny kranik był!

Oblałem się cały oraz uzupełniłem bidony i od razu zrobiło się lżej.

DSC_0441

DSC_0446

DSC_0448

DSC_0443

Końcówka była już łatwiejsza. Droga wiła się trawersami, na których połowie wiał wiatr. Nie był jednak na tyle mocny by przeszkadzać, za to wydatnie chłodził. Odcinek od wodopoju poszedł mi już wyraźnie szybciej. Widać to na stavowych wykresach. Na końcu pozwoliłem sobie nawet na mały finisz wzorem pamiętnego zwycięstwa Sylwestra Szmyda!

Widoki ze szczytu:

DSC_0451 DSC_0452 DSC_0459 DSC_0460

A to my, na dowód że to wszystko nie jest ściemnianiem:

image(12) image(13)

O powrocie nie będę wiele pisał. Wróciliśmy autostradą zahaczając o McDonalda. To również jest rowerowa tradycja. Jest bowiem taki poziom treningu, który to usprawiedliwia.

Aspekt sportowy:

Koksowanie się alkoholem nie jest wskazane. Oczywiście rzecz dotyczy podjazdów powyżej 1000 mnpm. Niżej można, a nawet wypada.

Czas podjazdu: 1:41:46, Średni puls: 168, Średnia moc: 245 W.

3 thoughts on “Dzień drugi – Mount Ventoux

Dodaj komentarz