Dzień pierwszy – Alpe d’Huez

Pierwszego dnia Alpe d’Huez przywitało nas piękną pogodą oraz wiszącym w powietrzu niepokojem, którego źródłem była perspektywa podjechania tego, co pokonaliśmy wczoraj samochodem. Na dzisiaj bowiem w planie była wspinaczka na świętą górę kolarstwa światowego. Już wczoraj, podczas jazdy autem, widzieliśmy setki wdrapujących się tam kolarzy. Podjeżdżali zarówno tacy, którzy wyglądali na zawodowców, na swych wspaniałych maszynach, jakby wyciętych z najnowszych rowerowych katalogów jak i osoby zupełnie, na pierwszy rzut oka, z innej bajki. Na rowerach turystycznych, na ramach których opierali swe wydatne brzuszki. Szczególnie ci ostatni budzili mój podziw!

Kilka cyfr na temat podjazdu:

Długość: 13.2 km   *   Wysokość na szczycie: 1815 m   *   Wysokość na starcie: 744 m   *   Różnica wzniesień: 1071 m

Obrazek

Dla osób, które znają trochę nasze lokalne podjazdy, Alpe zdaje mi się zbliżonym swym nachyleniem do najstromszych części podjazdu w Czymanowie wzdłuż rur. Tylko dłużej.

Dzisiejszy dzień zapowiadał się szczególnie fajnie, ponieważ zaczęliśmy go na samym szczycie. Przed wjazdem czekał nas więc zjazd i rozkręcenie nogi po płaskim. Po kolarskim śniadaniu (płatki owsiane z bakaliami na wodzie) zapakowaliśmy się na rowery i pojechali. To, że każdy z nas miał garmina z załadowanymi najaktualniejszymi mapami regionu oraz inne aplikacje w smart i ajfonach sprawiło, że oczywiście nie wiedzieliśmy jak jechać aby trafić na dół góry drogą inną, niż ta którą podjechaliśmy samochodem. Zanim jeszcze dobrze ruszyliśmy, już gdzieś zgubił się Wojtek. Na szczęście działały telefony więc się na powrót spotkaliśmy. Postanowiwszy już nie oddalać się jeden od drugiego zaczęliśmy zjazd. Użyję teraz zwrotu, który powinien mi zastąpić przecinki w tym i kolejnych wpisach z Alp. „Widoki zapierały dech w piersiach.” Proszę więc aby każdy użyty przeze mnie przecinek był czytany tak, jak wyżej. O, ten przecinek też!

Obrazek

Obrazek

Jak wspomniałem, etap zaczęliśmy od zjazdów. Zjazdy, proszę Was, mają tam wyjątkowo długie. Słyszałem o podjazdach, że są długie, strome, ciężkie i w ogóle, ale zjazdy? O tym nie było mowy! Odrobinę zaskoczony postanowiłem jednak dać radę i zacząłem swą ciężką walkę z grawitacją. Po paru kilometrach testowania hamulców na ostrych zakrętach pojawiła się pierwsza w dniu dzisiejszym skucha. Na jednym z wiraży, na nierównym asfalcie (lekkie wyboje w rowerze szosowym, z kołami napompowanymi do 8 atmosfer, bardzo się odczuwa na kierownicy) ułamało się mocowanie pożyczonej od Faścika kamery. Przykręciłem ją do kierownicy aby filmować podjazd i robić foty. Kamerka odbiła się od asfaltu, wykonała wokół siebie 3 obroty wzdłuż swej długiej osi, odbiła się jeszcze raz, tym razem rogiem obudowy i  przedostatni etap swej podróży wykonała sunąc po asfalcie, odgarniając przy tym dwa małe kamyki oraz skracając życie jednej francuskiej mrówce z takim czerwonym brzuszkiem . Ten suw był preludium do ostatniej części jej podróży. Ostatniej, najdłuższej części. Z wdziękiem odbiła się od leżącego na poboczu kamienia i eleganckim łukiem poszybowała w przepaść, kręcąc się wokół siebie ruchem wirowym awansującym. Wszystko to obserwowałem w swoistym slow motion. Leciała sobie w przepaść zabierając ze sobą zrobione wcześniej zdjęcia oraz nadzieje na nakręcenie wspaniałych filmów z podjazdów, aby było co oglądać podczas zimowych sesji trenażerowych. Zatrzymaliśmy się z Wojtkiem szukając jej w rowie, ale nadzieje były marne. Zaraz za asfaltem była barierka a za nią kilkusetmetrowa przepaść zarośnięta drzewami. Nie było co zbierać. Pojechaliśmy dalej, przy czym ja rowerem lżejszym o kamerę GOCLEVER wraz z obudową.

Tutaj fotka jeszcze z kamerą zamocowaną do kierownicy. Proszę zwrócić uwagę na taki biały rożek wystający za leżącym wzdłuż mostka kierownicy garminem. To jest plastik obudowy smętnie odbijający promienie alpejskiego słońca, w przeczuciu nadchodzącego końca.Obrazek

Na dole pojawiła się kolejna skucha. Otóż przestał działać mój pomiar mocy w piaście. Zużyła się bateryjka! Powiedzcie sami, nie miała kiedy indziej? Gdzieś na przykład w Polsce, w Gdyni, przy ulicy Gryfa, gdzie przebywam 99,99% czasu? Ale nie, wykorzystała ten jeden promil szans i zepsuła się tam, gdzie nie mam zapasowej, gdzie nie mam specjalnego klucza do odkręcania pokrywy i gdzie jej najbardziej potrzebuję. Misterny plan aby wykonać podjazd na zadanym poziomie mocy legł w gruzach. No cóż, trzeba będzie podjeżdżać na tętno. Ale trzeba będzie podjeżdżać jak najszybciej, aby w sklepach w Alpe d’Huez poszukać właściwych baterii.

Tutaj zdjęcia na rondzie przed samym podjazdem. Stoją tam takie pomniki rowerowe, na które nie wolno wchodzić.

Obrazek

Tutaj kolejna fota z tego miejsca. Proszę zwrócić uwagę na brak kamery przy kierownicy, oraz złamany uchwyt, który zasłonięty jest przez lewą klamkę.

Obrazek

Zdjęcie z Wojtkiem. Kamery wciąż nie ma

Obrazek

Fotka tablicy pamiątkowej z Lansem Armstrongiem, której nie zdjęto.

Obrazek

Odwlekaliśmy jak mogli moment wjazdu. No ale w końcu przyszedł ten czas, skoro się powiedziało A, to teraz trzeba powiedzieć K….A!, PO CO MI TO BYŁO?!

Podjazd zaczął się z grubej rury. Od razu spore procenty (ponad 10% czyli na 100 metrach, ponad 10 metrów w górę) i od razu duży wysiłek. Do tego upał i było wszystko, czego trzeba aby poczuć klimat Tour de France. Tym bardziej, że na podjeździe było full kolarzy. Już na pierwszej prostej wyprzedziłem kilku. I tak w zasadzie na każdej kolejnej. Po pierwszym zakręcie usiadł mi na koło młody chłopak i trzymał się przynajmniej połowę podjazdu. Alpe d’Huez jest bardzo charakterystyczne. Składa się z 21 zakrętów, które są ponumerowane. Dzięki temu dość łatwo zorientować się, gdzie się jest i ile zostało do końca. Zakręty te też są dobrym momentem do tego, aby się napić i trochę zluzować nogę. Zwykle są na lekkim wypłaszczeniu. Ma to spore znaczenie, bo w przeciwieństwie do takiego Mount Ventoux (o czym w kolejnym wpisie) nadaje swoisty rytm podjazdowi i ułatwia systematyczne nawadnianie.

Obrazek

Obrazek

Jak pisałem wyżej, na górę wdrapuje się cała masa kolarzy. To, że wyprzedzałem większość nie jest jakąś przechwałką. Po prostu wjeżdżają tam wszyscy. Młode chłopaczki, które mają może z 10 lat. Starsze panie pod 60-tkę. Zasuszeni i zakonserwowani wiatrem panowie. Super! Ja również zostałem wyprzedzony, żeby nie było. Kolarz w stroju AG2R pomknął do góry w tempie TGV i tylem go widział. Nie było nawet próby siadania na kole.

Podjazd zakończyłem finiszem, ponieważ na ostatniej prostej wyprzedziłem kolarza, który usiadł mi jednak na kole. Nie mogłem odpuścić, musiałem go zerwać. Na szczycie myślałem, że umrę. Po paru minutach doszedłem jednak do siebie więc postanowiłem poczekać na Wojtka. Bateryjka została znaleziona, zakupiona oraz nawet (mimo braku klucza) zainstalowana. Poprawiło mi to trochę humor.

Obrazek

Obrazek

Kilka szczegółów technicznych z wycieczki: STRAVA

Jeśli chodzi o aspekt sportowy podjazdu: pierwszy podjazd pojechany był kontrolnie. Nie znałem swoich możliwości biorąc pod uwagę stały wysiłek w tak długim czasie. Dodatkowo upał oraz wczorajsza podróż sprawiły, że wynik nie był jakiś powalający. Niemniej przetarcie było mocne, średni puls wysoki – 177 HR w ciągu 58 minut podjazdu. Jestem zadowolony.

Następny dzień – Mount Ventoux

4 thoughts on “Dzień pierwszy – Alpe d’Huez

  1. Piotruś, piękna przygoda, już mi tam nawet nie idzie o sport, watty i inne tętna… Przygoda, przygoda!

    Mam nadzieję, że też kiedyś, może razem nawet… Gratulacje, super wycieczka i super relacja! Zaczynam ją właśnie czytać trzeci raz!

  2. No właśnie! Ja już drugi raz przeczytałem, tak mi się tam podoba! Chociaż nie byłem.
    I fotki jakie! W sensie że ładne.
    Pisz dalej, bo publiczność się domaga 🙂

Dodaj komentarz