Pierwsze zawody szosowe – Ostrzyce 2013

Jako, że zdania nie zaczyna się od „więc”, więc zaczynam je od „jako, że”. Sprawy formalne mają bowiem spore znaczenie. Każde zdanie musi mieć przecież sens, powinno nieść jakieś przesłanie oraz spełniać wymogi formalne, aby wszystko miało ręce oraz nogi. Podobnie z kolarstwem – aby kolarstwo miało ręce i nogi powinno się jeździć szybko, powinno się wytwarzać odpowiednią ilość Watów na kilogram masy ciała, należy móc jechać dłuższy czas na wysokim tętnie oraz, co najważniejsze, powinno się na nim wyglądać. I tutaj chciałbym się chwilę zatrzymać. Należy zauważyć, że zdecydowanie lepiej wygląda się na rowerze szosowym niż na rowerze MTB. Cienkie, lekkie opony, smukłe widełki, kształt kierownicy – to wszystko, gdy odpowiednio dobrane sprawia zdecydowanie lepsze wrażenie niż najładniejszy rower MTB ze swymi grubymi oponami, nieproporcjonalnie ciężkim optycznie i fizycznie przodem (amortyzator), tarczami hamulcowymi i innymi szczegółami. Do tego należy jeszcze dodać pozycję kolarza, która na szosie jest bardziej dynamiczna poprzez pochylenie do przodu i wyciągnięcie się nad górną rurą. Tak, szosa jest bezsprzecznie elegantsza niż MTB.

Z tych właśnie względów postanowiłem w tym roku spróbować swoich sił na zawodach szosowych. Najlepszą okazją okazał się kultowy w naszych rejonach wyścig o puchar Stolema w Ostrzycach. Jakiekolwiek wątpliwości co do startu rozwiał fakt, że mieli się pojawić na nim chłopaki z mojego Teamu BCT i to w dużej ilości.

Obrazek

Na wyścig pojechałem z Edytą, która z powodu kontuzji nie miała zaplanowanego żadnego startu w tym dniu, zatem mogła pełnić teamowego fotografa (wszystkie zdjęcia są jej autorstwa). Podczas zapisów spotkałem chłopaków ze sławnej w tej części Europy grupy kolarskiej GK STG. Z prezesem Irkiem przypomnieliśmy sobie wzajemnie o ustaleniach naszego przebiegłego planu rysowanego parę dni wcześniej poprzez chat na facebooku, wg którego na pierwszym kółku mieliśmy urwać się całemu peletonowi i napierać ze średnią 44 km/h tak, aby nas nikt nie dogonił przez kolejne 8 kółek. Chcieliśmy oczywiście jechać szybciej, ale wyliczyliśmy, że jadąc ze średnią powyżej 50 km/h zdublowalibyśmy wszystkich przynajmniej dwukrotnie, więc istniała obawa, że sędziom się coś popieprzy i nam nie zaliczą.
Ciesząc się z tego, że już na starcie mam sporą przewagę nad resztą zawodników, bo przecież na tak oryginalną taktykę raczej nikt normalny by nie wpadł, udałem się przypiąć numerek 214 oraz zjeść odrobinkę makaronu.

ObrazekObrazek

Na starcie całym BCT ustawiliśmy się strategicznie z tyłu. Nie chcieliśmy drażnić konkurencji naszymi wyzywająco wycieniowanymi łydami i pośladkami, profesjonalnym wyglądem oraz bijącą z nas pewnością siebie.

A to moja łyda, żeby nie było:

lyda

Tuż po starcie zaliczyłem pierwsze faux-pas w postaci potężnego uderzenia kostką w korbę. Stało się to w skutek nieumiejętnego wpinania się w pedały. Zwykle mi się to nie zdarza ale w tych nerwach… Od razu powiem, że plan ucieczki na pierwszych kilometrach się nie powiódł. Ilość energii, którą zużyłem na to, aby jedynie dojść do jakotakiego środka peletonu zasiliłaby z powodzeniem bojler ciepłej wody w domu, w którym mieszka osiem nastolatek. Czy jakoś tak – mam w domu dwie więc wiem ile czasu spędzają w łazience.

Pierwsze kółka, mimo że szybkie, były w miarę spokojne. Trzymałem się raczej środka stawki oswajając się z prędkością i jazdą w dużej grupie. Jeździć całą ulicą przy zamkniętym ruchu jest trochę inaczej niż na ustawkach, w których zwykle jeździ się „gęsiego” lub co najwyżej w dwóch kolumnach. Trzecie i kolejne kółka już starałem się trzymać przodu. Naciąganie na zakrętach było na tyle mocne, że nie warto było odpoczywać na prostych. Trzeba było cały czas trzymać się czuba.

Moim kolejnym fałszywym krokiem było nawadnianie. Nie wiem jakie zło podkusiło mię aby zrobić sobie napój izotoniczny. Chyba tylko to, że kupiłem syrop izotoniczny i go po prostu miałem. Słodkie toto było jak cholera, klejące i za cholerę nie gasiło pragnienia. Po kilkunastu kilometrach miałem już wszystko posklejane. Prawa klamka zaczęła się zacinać, ręka przyklejać do owijki, nie mówiąc już o obrzyganej syropem ramie. Pod koniec wyścigu ze wzrokiem mordercy mijałem różne panienki, które dla swoich wybranków trzymały bidony pełne ożywczej wody. Przez głowę przechodziły mi już myśli aby porwać taki bidon, skręcić gdzieś w krzaki i opróżnić. Nigdy więcej izotoników prosto ze sklepu. Zemściło się to pod koniec wyścigu ale o tym niżej. Tymczasem jechałem sobie w grupie robiąc podjazdy z pewnym zapasem, robiąc zjazdy z przyjemnością

ObrazekObrazekObrazek

a na prostych słuchając przekleństw mastersów. Otóż jak się okazuje mastersi strasznie klną i wyzywają. Spośród dość popularnych epitetów na „ka” i na „chuj” szczególnie spodobało mi się określenie „frędzel”. Opisuje ono bardzo trafnie osobę, która wiezie się cały czas na końcu i nie daje zmian. Na szczęście nie dotyczyło ono raczej mnie, ponieważ zdarzyło mi się spawać parę odskoków. Nie będę jednak ukrywał, że starałem się trochę oszczędzać. Wzorem dla mnie był Radek z C3C, który jak już wcześniej zauważyłem, umie jeździć bardzo ekonomicznie. W okolicach siódmego okrążenia poszła ucieczka czterech zawodników. W peletonie jakoś nikt nie zabierał się do gonienia więc ja też jechałem spokojnie słuchając szumu gum, wiatru w uszach, tykania zapadek w piastach i mastersa w zielonym. Kilka prób wychodzenia na zmiany nie przynosiło pożądanych efektów więc jazda była w miarę spokojna. Na ostatnim kółku już czułem, że będzie coś nie tak. Na prostej jeszcze jako tako szło tym bardziej, że wszyscy się czaili na finałowy podjazd. Lekkie początki kurczy dawały się łatwo rozjeżdżać. Niestety w połowie finałowego podjazdu kurcze już zupełnie zblokowały mi obie nogi. Zemścił się brak płynów. Musiałem zwolnić i peleton odjechał. Przyjechałem na metę z około półminutową stratą do peletonu, w którym jechałem. Peleton do ucieczki stracił 2 min.ObrazekObrazek

Finisz więc był spokojny chociaż Edytka mówiła, że zataczałem się jak pijany bąk.

Podsumowując, jestem zadowolony. Utrzymywałem tempo i zachowałem siły na finisz. Niestety głupi błąd z nawadnianiem spowodował, że nie mogłem wykorzystać do końca możliwości. No nic – pierwsze koty za płoty.

Parę cyferek.

Filmik

Dodaj komentarz